wtorek, 24 grudnia 2013

Śladami niebieskookich Murzynów



Wesołych Świąt !!!

Wszystkim, którzy w najbliższych dniach wejdą na tę stronę chciałbym z całego serca życzyć, aby nadchodzące Święta Bożego Narodzenia spędzili radośnie w gronie najbliższych, a w chwilach zadumy i refleksji, żeby wzięli pod uwagę opcję wyjazdu, dokądkolwiek :D

A w Wigilię zamieszczam post o mojej wizycie w haitańskiej wiosce zamieszkanej przez potomków polskich żołnierzy.


Wpis antropologiczno-historyczno-kulinarny



Siedemdziesiąt kilometrów na północ od Port-au-Prince położona jest niewielka miejscowość Cazale. Otaczają ja trudno dostępne i prawie całkowicie pozbawione drzew góry. Do wioski prowadzi tylko jedna polna i pełna dziur droga, która jest jednocześnie oknem na świat dla lokalnych mieszkańców. Tubylcy bardzo cieszą się z wybudowanych niedawno mostów, dzięki którym nie trzeba już szukać brodów, aby kilkukrotnie pokonać pobliską rzekę. Razem z Kevinem jedziemy do tego miasteczka na motocyklu prowadzonym przez chłopaka mówiącego po hiszpańsku, pełniącego także funkcję tłumacza i przewodnika. Mijamy mieszkańców jadących konno, na osłach czy w pięć osób na motorze. Dzieci w okolicznych wioskach na nasz widok wybiegają z domów krzycząc: Blan, blan! co znaczy Biały, biały!  Pozdrawiamy wszystkich i po blisko 40 min jazdy po wertepach jesteśmy u celu. Nasza wycieczka ma wybitnie etnograficzny charakter. Sprawia nam ogromną radość widok wieśniaków o kawowym odcieniu skóry, zarezerwowanym tylko dla mulackiej elity z "stolycy". Z uśmiechniętych i radosnych twarzy o różnych karnacjach, spoglądają na nas roześmiane oczy, nierzadko o błękitnym czy szafirowym kolorze. Rundka dookoła, na przywitanie machamy delikatnie do wszystkich, oni nam niemrawo odmachują się; wtedy my pełni już odwagi machamy ile sił w rękach, a Haitańczycy patrząc na siebie nawzajem zastanawiają się, po co ci biali kretyni tutaj przyjechali. My już jesteśmy szczęśliwi że udało nam się zobaczyć ten antropologiczny „cud” na wyspie. To właśnie nasi rodacy „odpowiedzialni” są za odmienność Cazale.







Wszystko pięknie tylko, co Polacy robili na zabitej dechami haitańskiej wsi? Dalej już wyjechać się nie dało? Poza tym, kto normalny emigruję na tę wyspę? Życiorysy Polaków związanych z Haiti  okazują ą się być niezwykle ciekawe i jednocześnie mało znane. Na postawie wielu z nich można by nakręcić niejeden hollywodzki film.  Kiedy w 1789 wybuchła Wielka Rewolucja Francuska, świat obiegło hasło: Wolność, Równość, Braterstwo. Jej przywódcy zakazali niewolnictwa, ale plantatorzy w koloniach wcale nie zamierzali być posłuszni wobec nowego prawa. Nie wyzwolili swoich Murzynów, którzy chwycili za broń. W najbogatszej francuskiej kolonii wybuchło powstanie, które stało się solą w oku kolejnych rządów w Paryżu . W 1802 roku Napoleon wysłał korpus ekspedycyjny pod dowództwem swojego szwagra gen. Leclerca, który skutecznie zdławił powstanie. Wraz z nim na wyspę dotarł także pierwszy Polak, generał Władysław Jabłonowski zwany Murzynkiem, owoc romansu arystokratki z czarnym lokajem;  kolega szkolny Napoleona, weteran insurekcji kościuszkowskiej oraz Legii Naddunajskiej  Obaj oficerowie zmarli jeszcze w tym samym roku.  Następni francuscy dowódcy wprowadzili rządy silnej ręki surowo karząc Murzynów biorących udział w rebelii. Ci z kolei przy wsparciu Wielkiej Brytanii i Hiszpanii ponownie chwycili za broń. W międzyczasie Napoleon wysłał do pacyfikacji San Domingo ok. 5000 polskich legionistów, którzy po skończonej wojnie we Włoszech stali się bezużyteczni w Europie. Nadawali się za to świetnie na francuskie mięso armatnie. Jak wiadomo najkrótsza droga z Italii do Polski biegnie przez Antyle. Początkowo nasi rodacy cieszyli się z nowej wyprawy. Karaiby wydawały im się ciekawym i egzotycznym miejscem, a czarne wojska nie budziły strachu wiarusów, którzy już w niejednym kraju proch wąchali. Nie słyszeli za wiele o tropikalnych chorobach, zwłaszcza o żółtej febrze, które od razu zaczęły dziesiątkować Europejczyków. Walki były bardzo zacięte i prowadzone w wyjątkowo okrutny sposób. Jak głosi legenda Polacy mieli okazywać współczucie i solidaryzować się z walczącymi o wolność niewolnikami, którzy z kolei mieli darować życie polskim jeńcom, w przeciwieństwie do Francuzów, którzy schwytani byli mordowani na miejscu..



Niewielu Polakom udało się powrócić do domu w jednym kawałku z  tej„haitańskiej przygody”. Im wyższa ranga, tym większe były szanse na przetrwanie. Szacuje się, że kampania na San Domingo przeżyło ok. 150 z 260 wysłanych oficerów. Żaden z nich nie osiedlił się po skończonej kampanii na Haiti. Kilku z nich jak kpt. Blumer, kpt. Kobylański, czy por. Lux zostali piratami i przez kilka następnych lat bogacili się na lokalnych morzach. Oczywiście, ku chwale zniewolonej Ojczyzny. Pierwszy z nich grasował głównie w okolicach Kuby, dopóki nie został zanim wysłany angielski pościg. Żołnierze lądowi mieli małe szanse w otwartym starciu z jednostką Royal Navy, mimo tego kpt. Blumer stanął do walki, która o włos nie skończyła się dla niego tragicznie.  Na ciężko uszkodzonym okręcie udało się Polakom dotrzeć na Florydę, gdzie załoga chciała założyć kolonią i wybrać na „króla” swojego dowódcę. Ten jednak stanowczo odmówił i po kilku miesiącach, które minęły na naprawie uszkodzeń wrócił ze swoim podwładnymi do Europy. Wstąpił do wojsk Księstwa Warszawskiego. W czasie kampanii rosyjskiej wyróżnił się w bitwie pod Tarutino, gdzie otoczony przez kilkaktornie silniejsze wojska rosyjskie skutecznie uratował z okrążenia swoich kilkuset żołnierzy. Jego niezwykły życiorys i odwagę docenił sam car Aleksander I. Ignacy Blumer, pirat, awanturnik, niedoszły król Florydy dzielny i odważny oficer, już jako generał został zabity przez swoich rodaków w Noc Listopadową.

Szeregowi nie mieli tyle szczęścia, co ich dowódcy. Przeżyło ich znacznie mniej. Zaledwie 200 zdołało wrócić do Europy po przegranej kampanii. Kolejni rozpoczęli wędrówkę po świecie:200 osiadło na Kubie, 500 zostało wcielonych do angielskich szeregów, wreszcie około 400 jeńców i dezerterów pozostało w kraju, który pacyfikowali przez kilkanaście miesięcy. Osiedlenie się Polaków na Haiti było dość znacznym wydarzeniem dla lokalnej społeczności. Z inicjatywy pierwszego cesarza Haiti Jakuba I Dessalines w pierwszej konstytucji Haiti zapisano:

 art. 12
Żadne Biały jakakolwiek byłaby jego nacja nie będzie mógł postawić nogi na terytorium Haiti jako pan albo właściciel

art. 13
Poprzedni artykuł nie będzie stosowany zarówno do białych kobiet, które są naturalizowane przez rząd, jak i dzieci przez nie urodzonych. Ponadto są objęci w mocy tego artykułu Niemcy i Polacy naturalizowani przez rząd.

Ci prości żołnierze mieli zamieszkać w kilku grupach na Haiti, najwięcej z nich w okolicy górskiej wioski Cazale. Przez ponad 150 lat mało kto o nich pamiętał i nikt się nimi nie interesował. W latach dwudziestych XX wieku potomków Polaków spotkał Faustin Wirkus, amerykański sierżant marines polskiego pochodzenia. Amerykanie wysłali go na wyspę Gonave, gdzie tubylcy uznali go za reinkarnację byłego cesarza Haiti i wybrali na swojego króla Faustyna II. Polonusowi bardzo to rządzenie przypadło to gustu. Jako władca miał oczywiście swój prywatny harem, którego ozdobą były Mulatki o niebieskich jak morze oczach i gorących ciałach, w ktorych żyłach płynęła polska krew. Przygoda amerykańskiego wojaka prawie skończyła się skandalem dyplomatycznym, a sam Wirkus musiał wrócić do USA, gdzie zdobył majątek spisując swoje wspomnienia.

Później trafiło do Cazale kilku polskich dziennikarzy, którzy nakręcili filmy dokumentalne i napisali kilka reportaży o jego mieszkańcach. Władzę przypomniały sobie o ich polskim pochodzeniu w czasie kilkugodzinnej wizyty Jana Pawła II na Haiti w 1983. Mieszkańców Cazale ubrano odświętnie i zgromadzono w honorowym sektorze na lotnisku w Port-au-Prince razem z elitą ze stolicy. Teraz już coraz bardziej przywykli do białych gości, którzy od czasu do czasu zaglądają do ich wioski.
Zamiast wodociągów



Z księdzem proboszczem
Pan kościelny cierpiał na chorobę oczu, co...
....nie zmienia faktu, że były one niebieskie

Objechaliśmy wioskę i zastanawiamy się co dalej. Zaczynamy od zakupu coli i rumu w pobliskim barze. Kilku mężczyzn bacznie nas obserwuje, wdajemy się w rozmowę. Nie reagują jakoś szczególnie, kiedy mówię im, że jestem z Polski. Wspominają dziennikarzy, który ostatnio odwiedzili to miejsce. Są dla nas bardzo przyjaźni i chętnie opowiadają o swoim życiu tutaj. Pracują w polu i mają godzinną przerwę. Nie chcą, aby robić im jakiekolwiek zdjęcia. Kiedy rum się skończył kierujemy się do kościoła mając może nadzieję, że tam uda się znaleźć się jakieś namacalne dowody na związki z Polską. Jednak nie odnajdujemy małej, starej świątyni o długiej historii, ale nowoczesny przestronny budynek. Poprzedni został zniszczony przez powódź blisko 20 lat temu. Zwracamy uwagę sympatycznego kościelnego, który wyszedł nas przywitać i poszedł po księdza proboszcza, który bardzo chętnie oprowadził nas po kościele i plebanii. Odwiedziliśmy także niewielką kaplicę, w której znajduje się obraz Matki Boskiej Częstochowskiej. Została ona ufundowana przez najwybitniejszą mieszkankę Cazale, Geri Benoit, byłą pierwszą damę a obecnie ambasador Haiti we Włoszech. Jej rodzinny dom położony jest naprzeciwko kościoła przy placu Jana Pawła II. Część jej rodziny nosiła nazwiska Belno, które uważane jest za polskie. Czy pochodziło od Belnowski, czy od Wilno jest dzisiaj teraz bardzo trudno ustalić.
Po wizycie kierujemy się na cmentarz. Z niewielką nadzieją szukamy wśród grobowców nazwiska kończącego się na –ski. Trudno przypuszczać, żeby takie zachowały się wśród prostych chłopów, bardzo często analfabetów. Po drodze mijamy trójkę dzieci o różnych odcieniach skory jasnych dzieci i ich dużo ciemniejszą mamę, która mówi, że wszystkie mają jednego ojca, a karnację zawdzięczają każdemu z dziadków. Jeszcze tylko ponowna wizyta w barze, kolejne rozmowy przy rumie, wreszcie udaje zrobić mi się kilka zdjęć. Zaczyna robić się późno, a my musimy jeszcze coś zjeść i wrócić do stolicy.


Przykościelna kaplica, a w niej...
... Matka Boska Częstochowska
Mieszkanka Cazale
Moja mała blondyneczko

Nasz kierowca sugeruje, abyśmy na obiad spróbowali lokalnego przysmaku jakim jest konina. Zjeżdżamy z gór, prosto nad morskie wybrzeże pełne ryżowych pól. Tam w jeszcze mniejszej wsi siadamy i czekamy na obiad. Otaczają na pola ryżowe. Ludzie mieszkają tu w bardzo prostych chatkach, bez prądu i bieżącej wody. W ciągu kilkunastu minut pojawia się wokół nas kilkanaście osób dorosłych i tyle samo dzieci. Przyjaźni uparcie obserwują, jak z Kevinem wytrwale żujemy końskie mięso. Twarde i żylaste w ogóle mi nie smakuje, ale mając ponad dwudziestu świadków zajadam się z uśmiechem i nie zaprzątać głowy myślami o panującej cholerze.  Po posiłku robię trochę zdjęć, tutaj mieszkańcy pozują do nich dużo bardziej ochoczo. Wreszcie wyjeżdżamy i z tej wioski. Wdzięczni naszemu kierowcy łapiemy autobus i wracamy do stolicy już po zmroku. Niewątpliwie nie był to zwykły dzień, na naszych oczach mogliśmy ujrzeć ślad historii i jakie ona wywarła piętno na lokalnej społeczności.

Na koniec jeszcze kilka zdjęć z drugiej wioski jaką odwiedziliśmy tamtego dnia:


















niedziela, 22 grudnia 2013

Kilka filmów z Haiti

Kruze reżyserem

Korzystając z dobrego łącza internetowego, załączam kilka filmów nakręconych w Haiti. Nagrywałem telefonem z wysokości biodra, dlatego dość słabo słychać aksamitny głos komentatora, któremu zdarzyło się kilka razy rzucić łaciną, za co bardzo wszystkich przeprasza Pierwsze cztery filmy filmy powstały na jednej ulicy w Petionville w ciągu 30 minutowego spaceru. Na pierwszym widać spacerek wokół placu, pełniącego rolę dworca autobusowego. Do transportu ludzi służą tap-tapy, czyli odpowiednio przystosowane pick-upy. Jak w Afryce ludzie noszą rzeczy na głowach,  dzieciak wracają do domu w szkolnych mundurkach,  samochody stoją w gigantycznym korku.



Plac z autobusami w Petionville
Na drugim spacerek po bazarku. Zwróćcie uwagę na kosz z lekami z 53s. Bez problemu można kupić w całym Haiti leki z dostarczone przez ONZ, Czerwony Krzyż czy inne organizacje. Pomoc humanitarną pomocą, ale z czegoś żyć trzeba.



Bazar


Ulica
Na zakończenie cyklu filmów z Petionville, moja wizyta w lokalnym supermarkacie położonym kilka minutem spacerem od placyku i bazarku z poprzednich filmów. Tutaj mozna spotkać Białych, których na ulicach nie było widać. Ochraniarze stoją z ostrą, długa bronią; świąteczne elemnety przyozdabiają sklep, a na półkach leży sobie importowana żywność.


Sklep
Następny filmy kręcone były w centrum Port-au-Prince, położonym na wysokości morza. Niestety niedoświadczony jeszcze kamerzysta źle uchwycił sprzęt i tak na drugim filmie w lewym, dolnym rogu można cały czas oglądać jego wspaniały palec. Za to na pozostałej części ekranu widać życie w normalnej, a nie bogatej dzielnicy stolicy. O ile po Petionville chodziłem sam, to tutaj jakoś nie miałem za wielkiej ochoty na samotny spacerek, dlatego filmy kręcone były z motocykla.


Centrum1


Centrum2


Centrum3

Główny plac z pomnikami narodowych, haitańskich bohaterów. Przy nim znajduje się Pałac Prezydencki, zniszczony w czasie trzęsienia ziemi w 2010 roku, teraz zaczyna być odbudowywany.




Główny plac Port -au-Prince
Ostatnim film nakręciłem, kiedy załadowałem się do autobusu. Miałem bardzo dużo miejsca, bo musiałem wykupić dodatkowe miejsce za mój plecak. Co chwila ktoś próbuje białasowi coś sprzedać. Autobus ruszy jak wszystkie miejsca się zapełnią.

                                 
                                                            Autobus

PS Jeszcze dzisiaj wieczorem (a najpóźniej w poniedziałek) wstawię post opisujący wizytę w Cazale, miejscowości zamieszkanej przez potomków polskich legionistów Napoleona.